Znowu uczę się odpuszczać.
Dzieciaki chwilowo w fazie wyciszenia, dzięki Kocurowi, wreszcie nauczone chodzenia spać w porze, ktora nam, dorosłym zostawia margines czasu tylko dla siebie. Powinnam skakać z radości, bo jeszcze nie dawno, na fali stresu związanego z rozstaniem moim i ich Ojca, przechodziliśmy przez problemy ze snem, ogólne rozdrażnienie i zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Zamiast tego wkurzam się o drobiazgi, wiecznie nie dość zadowolona.
Bo z nudów zasypali płatkami owsianymi i kaszą podłogę w całym mieszkaniu.
Bo zalali łazienkę.
Bo wywalili z szafy wszystkie swoje ciuchy - tak, prosto w tę rozsypaną kaszę i płatki.
Bo pomazali ścianę kredkami.
Kolejny raz krzyczę, patrzę w te mądre oczy i mam ochotę sama sobie strzelić.
Posprzątanie, w zależności od poziomu kreatywności Młodocianej i Starszaka, to 30 do 120 minut mojego czasu.
Więzi, niszczonej przez moją złość, mogę nigdy nie nadrobić.
Biorę trzy głębokie wdechy i zaczynam kolejny raz.
Zamiast krzyczeć, przychodzę i proponuję, że posprzątamy razem.
Staram się widzieć pozytywy - rosnącą samodzielność, umiejętność zabawy bez asysty, kreatywność. Widzieć i być dumną, że choć część tych cech, mają po mnie.
No hello, kto mając lat 12 pomazał Mamie nowe krzesła długopisem?